niedziela, 15 maja 2011
Nie wszystko jest tak proste...
Mam tyle spraw na głowie, a ciągle zastanawiam się nad jednym. Tylko jedna rzecz pląta mi się po głowie i za żadną cholerę nie chce sobie iść. Okropny jest fakt, że ludzie z mojego kręgu, zamiast wpajać mi, że sobie wszystko ubzdurałam, usiłują wmówić, że jest wręcz przeciwnie. Za Chiny ludowe nie chcą mi uwierzyć, gdy staram się wytłumaczyć im moje obawy. Podaję swoje argumenty, przemawiające za tym, że powinnam zapomnieć, oni tylko mnie wyśmiewają. Po prostu - grochem o ścianę - jak mawia moja babcia.
Okay, nie mówię, iż nie mają racji, pod względem swoich, nazwijmy to tak, przeczuć. Akurat w tym zgadzam się z nimi w stu procentach. Schody zaczynają dopiero, kiedy proszę o pomoc w... pożegnaniu się ze swoimi myślami. Najmocniej w świecie pragnę, by mi uświadomili, że się pomyliłam, a nie bezwiednie we wszystkim mnie popierali.
Nie znoszę mieć racji w chwilach, w których nie chciałabym mieć racji. Nawet jeśli owa racja rzekomo jest dobra.
Niektórzy nie potrafią zrozumieć, czy może nie najzwyczajniej nie chcą zrozumieć, że nie zawsze można sobie od tak powiedzieć komuś, że się go kocha. Czy raczej ujmijmy to inaczej, że nie każdy mój teoretyczny problem da się rozwiązać bez głębszego zastanawiania się nad nim. Więcej, że choć niby sposób jest oczywisty i prosty, niekoniecznie łatwo jest przezwyciężyć wszelkie niedogodności.
Tak jak na przykład faktyczny stan rzeczy, czyli pomimo iż między mną a..., no właśnie, mogłoby coś być, albowiem bardzo jesteśmy z sobą zżyci, nasza przyjaźń przetrwała już wiele, porozumiewamy się często bez słów, wspólne przebywanie z sobą sprawia nam upojną frajdę i czemu nie mogę zaprzeczyć, oboje widzieliśmy w sobie kogoś więcej, to wbrew temu nic z tego nie wyjdzie i daję sobie głowę uciąć, jeżeli się mylę.
Zapytacie skąd moja pewność, skoro mnie i Marka aż tyle łączy? Ano właśnie stąd, że jakiś czas temu rzeczywiście tak zwane coś więcej do siebie czuliśmy. A skończyło się to tak, że prawie zniszczyliśmy naszą przyjaźń. No, dobra, udało się, pogodziliśmy się. Nie mówię nie, no ale istniała takowa ewentualność, że byśmy się nie pogodzili, nieprawdaż? Aha, brawo za spostrzegawczość. Po tym zdarzeniu zawarliśmy pakt, brzmiący następująco: Nigdy nie zaryzykujemy przyjaźni dla miłości. Dlatego też stwierdzam, że nie ma co się napalać, jednak moje koleżanki nie pojmują mych wątpliwości. Przecież się kochacie, tak, oczywiście, ewidentnie mają rację.
Najwidoczniej jest to ciut bardziej skomplikowane, biorąc pod uwagę, że ani mnie, ani Markowi nie spieszy się do wyznawania miłości, zresztą, jakiej miłości? Jak znam życie moje uczucia wyższe to zwykła bujda. Znów coś sobie niedorzecznego wyimaginowałam. Uwielbiam swoje urojenia. Są tak barwne, że się połapać nie mogę. Nie kocham go, nie kocham go, nie kocham go. Nie mogę bez niego żyć. Ale to tylko tęsknota. Nie miłość. Nie myl pojęć, dziecko, nie myl pojęć. Jeeny, a co jeśli go kocham?
Wiem, jestem genialna. Geniusz absolutny, rzecz jasna. Dobra, już się ogarniam i chyba kończę, bo konwersacje ze mną, czy raczej wysłuchiwanie mych monologów do niczego dobrego nie prowadzi. Trzymajcie się dobrze, oby lepiej ode mnie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz