niedziela, 20 stycznia 2013
Nie mówię o tym. To jedna z tych niewielu spraw, które dla spokoju swego i innych, wolę przemilczeć. Czasem śmieję się sama z siebie, że choć nie znam osoby tak chętnie otwierającej najgłębsze zakamarki swego serca przed właściwie obcymi jej ludźmi jak ja, to są pewne nieme kwestie w moim życiu. Zwykle mają związek z moją rodziną, a szczególnie z moim tatą. Moi rodzice są już kilka dobrych lat po rozwodzie. Nic nadzwyczajnego. To nie jest notka, w której chcę przybliżać ten z tematów tabu, a mianowicie, jak doszło do rozstania, dlaczego do niego doszło i jak strasznie ucierpiała na samej znajomości z tatą moja mama. Teraz chcę mówić o tacie. O tym, co o nim myślę i co do niego czuję. Czasem mam wrażenie, że mój tata zawsze był mi obcy. W taki... dziwny sposób. Są dzieci, które nie znają swoich ojców i nigdy ich nie znały, choć oni żyją... gdzieś daleko. Są dzieci, których ojcowie zmarli i też nie zdążyły ich poznać. Są dzieci, których rodzice wzięli rozwód i mieszkając z mamą, utrzymują normalny kontakt z tatusiami. A jak jest ze mną? Mój tata był ze mną większość życia. Chociaż nie. Nie był. Bywał. Mieszkaliśmy razem, ja, mama i tata, do moich 10, może nawet 11 urodzin. Potem widywałam się z tatą raz na jakiś czas. Ale nawet, gdy dzieliliśmy jedno mieszkanie, nie byliśmy razem. Mój tata pojawiał się na chwilę, późną nocą, spał, jadł albo kłócił się z mamą, czasem spędzał ze mną parę chwil. Graliśmy w różne gry komputerowe. To chyba najprzyjemniejsze wspomnienia. Gdy wszyscy w trójkę przeżywaliśmy przed monitorem często skrajne emocje. Ale to było rzadkie. Bardzo. Zwykle go nie było. I o ile dziecku to aż tak nie przeszkadzało, bo dziecko znajdzie zawsze temat do rozmowy, o tyle nastolatka nie umiała rozmawiać z własnym ojcem. Nie wiedziała, o czym ma z nim rozmawiać. Nie wiedziałam. On mnie praktycznie nie znał. A ja nie znałam go.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz