prostu nie masz się do kogo odezwać? W moim przypadku nie do końca
tak jest. Zdaję sobie doskonale sprawę, kto będzie ze mną na dobre i złe.
Niestety, są takie chwile, gdy chciałabym mieć jeszcze kogoś. Choć jestem
bardzo otwarta, nie potrafię zaczynać rozmów z osobami, których nie znam,
bądź znam, ale dosyć krótko. Pragnę być akceptowana, ale nie jestem w stanie
uśmiechać się i siedzieć cicho, lub wydzierać się, by zostać usłyszaną. Nie
mówię, że nie ma innych opcji. Owszem, są, aczkolwiek nie jestem osobą,
która wszędzie się wpycha, nie lubię się narzucać... Pamiętam rozmowę... tfu!
To była króciutka wymiana zdań, nie rozmowa... Z kolegą z nowej klasy. Siedzę
na korytarzu po wuefie, nagle staje nade mną Sebastian i mówi: - O! Cześć, Ado.
- Czemu ty tak mało mówisz? - pyta.
- Bo ze mną nie rozmawiasz - odpowiadam miłym, spokojnym głosem, lecz dobry, znający
mnie słuchacz, uchwyci w tych słowach irytację i przygnębienie. Nie odpowiedział.
Po co? Co mógł mi rzec? Miałam racje. Tyle. Też się nie odzywałam.
Nie gadamy, to nie gadajmy, trudno. Siedziałam patrząc na kolegów
i koleżanki, wiedząc, że mam na sobie maskę. Zamiast smutnym
wzrokiem przeczesywać ludzi
w poszukiwaniu kogoś, kto mi pomoże, siedziałam z kamienną twarzą i co
jakiś czas "śmiałam się" z wypowiedzi osób znajdujących się przy mnie. Gdy
wyjechaliśmy na tą wycieczkę, miałam nadzieję, że będzie dobrze, że wszyscy
to z pięć godzin, więc się powstrzymam. Mówiąc w przeogromnym skrócie:
było zajebiście. Ale nadal się boję. Co z tego, że idealnie zjednoczyłam
się z klasą, skoro mam wrażenie, iż tylko przekroczymy próg gimnazjum
nikt, poza nielicznymi, nie będzie ze mną rozmawiał? Co z tego, że
się nagadałam, że się naśmiałam, skoro może się okazać, że to nie przetrwa,
że znowu będziemy sobie obcy. Co z tego, iż rozmawiałam kilkukrotnie
z Sebastianem, jeśli okaże się, że znów powiem mu "cześć", on odpowie
i tyle z rozmowy, a on dalej uważać będzie, że Ada jest małomówna. No?
Proszę odpowiedzcie. Nie, nie jestem pesymistką. Jestem optymistką,
realnie patrzącą na świat, która w chwilach grozy potrafi zachować
Po prostu. Ale czy to ważne? Skoro nikt na razie tego nie dostrzega?
Eh... dramatyzuje? Nie wiem. Nie wiele już wiem. Ale... ale mam nadzieję.
Nadal wierzę, że może, że jednak będzie tak, jak być powinno. Dobrze...
musi być dobrze...
Każdego dnia schemat się powtarzał. Wstaję, jem, idę do pracy,
wracam, jem, kładę się. Rutyna. A jednak, miałam wrażenie, że
dziś coś się zmieni. Może zwariowałam, pewnie zgłupiałam, przy
tych codziennych nudach. Możliwe. Mimo tego byłam bardzo entuzjastycznie
nastawiona do świata, przecząc zdrowemu rozsądkowi, wesoło szykowałam
się do biura. Właściwie, moja praca należy do jednych z ciekawszych. Jestem...
czymś w rodzaju detektywa. Boję się stwierdzenia "agentka", choć chyba
byłoby najtrafniejsze. Niestety, póki co do moich obowiązków należy czytanie
podań, próśb o pomoc... Na lepsze zajęcia będę musiała czekać
co najmniej rok.
Ubrana w soczyście czekoladową bluzkę i lekko brzoskwiniową spódnicę,
ruszyłam do pracy. Przez jakiegoś staruszka, któremu pomogłam
w przejściu prze ulicę, spóźniłam się na autobus. Postanowiłam przejść
się chociaż dwa przystanki, ponieważ nie chciało mi się stać piętnaście minut
w jednym miejscu. Mijając grupę dzieci, idących na wycieczkę szkolną,
przypomniałam sobie, jak wspaniale, byłoby przenieść się w czasie.
Tak się nad tym zamyśliłam, że nawet nie spostrzegłam, kiedy znalazłam
się na ulicy. Poczułam, że ktoś się na mnie rzucił, jednocześnie pchając
moje ciało w przód i przewracając na ziemię. Zanim zdążyłam zareagować
leżałam na chodniku, przyciśnięta czymś, bądź kimś ciężkim.
Gdy tylko nacisk zelżał, spróbowałam się podnieść. Zdezorientowana
i obolała, stwierdziłam, iż nie jestem w stanie się ruszyć. Wtem usłyszałam:
- Nic ci się nie stało? - W melodyjnym, męskim głosie
mojego wybawcy, słychać było troskę.
- Nie wiem. Nie mogę wstać. - Spróbowałam się podnieść i jęknęłam z bólu.
- Poczekaj, pomogę ci. Tylko się nie ruszaj. - Jego dłonie spoczęły
na moim ciele i udało mu się je podnieść. Podszedł do ławki. - Mam dzwonić
po karetkę? - zapytał układając mnie na niej.
- Nie, nie. Zaraz stanę o własnych nogach.
- Aha - powiedział lekko kpiąco. Dopiero teraz mogłam mu się przyjrzeć.
Miał ciemne, chyba czarne włosy i nadzwyczajne, głębokie, zielone oczy.
Jego twarz, uśmiechnięta, ale i zatroskana, to najpiękniejsza męska t
warz, jaką widziałam. Mężczyzna należał do dobrze zbudowanych,
a wnioskując, że próbę podniesienia mnie zakończył sukcesem,
musiał też być dość silny. Wydawało mi się, że wpatrywanie się w niego zaliczało się do niegrzecznych zachowań, więc odwróciłam głowę i spytałam:
- Jak masz na imię?
- Piotr.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz